– Dlaczego nie pogracie w piłkę albo nie pójdziecie na huśtawki? – wołają do nas.
Pan Rolf robi kilka słabych trików piłką.
– Bo nie mamy ochoty! – odkrzykujemy.
Tak po prostu jest. Dołek nam wystarcza.
Nie wchodź, uważaj, nie wspinaj się, zejdź… To komunikaty, które wyrzucamy z siebie bez przerwy. Obawiamy się o bezpieczeństwo swoich dzieci i staramy się je chronić przed wypadkami. Nie dajemy im szansy na to, by uczyły się na własnych błędach, bo panicznie boimy się tego, ze stanie się im krzywda. I organizujemy im zabawę według swojego pomysłu. Bezpiecznego i… nudnego.
Dołek to książka, która oczarowała nas wszystkich i regularnie do niej wracamy. Każde z nas widzi w niej coś innego, u każdego wzbudza inne uczucia i przywołuje wspomnienia, ale każde z nas sięga po nią tak samo chętnie.
Typowa szkoła, w niej uczniowe i nauczyciele. Na boisku niewielki plac zabaw, który ma służyć dzieciom podczas przerw. A tuż za szkołą – Dołek. Niewiadomo skąd się wziął i kto go zrobił. Wiadomo za to, że jest wspaniałym miejscem do zabawy. Dzieci chodzą tam codziennie, wszyscy znajdują dla siebie miejsce i każdy ma przestrzeń do zabawy według własnego pomysłu. Robią wyścigi, wspinają się, czołgają, robią tory przeszkód, bawią się w zwierzątka i chowanego. Każdego dnia wpada im do głowy mnóstwo pomysłów. Nawet kiedy pojawiają się ograniczenia, one wciąż wymyślają nowe sposoby na zabawę i wcale się nie nudzą.
Ale nauczyciele są niezadowoleni. Stoją na krawędzi, obserwują, ostrzegają, zabraniają i szukają dziury w całym. Cały czas straszą dzieci wypadkami i groźnymi konsekwencjami. Wyglądają jakby tylko wyczekiwali momentu, w którym będą mogli powiedzieć „a nie mówiliśmy?”. Jak stado sępów, które czeka na ofiarę. I ta ofiara w końcu się pojawia. Tyle, że nie w Dołku, a na szkolnych schodach. Wypadek Wiktorii jest doskonałym pretekstem dla nauczycieli. Natychmiast wprowadzają zakaz korzystania z Dołka.
Właśnie ten moment historii budzi najwięcej naszych emocji. Dlaczego za wypadek na szkolnych schodach dzieci muszą zrezygnować ze swojego ulubionego miejsca zabawy? Co mają ze sobą wspólnego te dwie rzeczy? Dlaczego konsekwencją jednego wydarzenia jest zakaz, który w żaden sposób nie jest związany z tą sytuacją. Czy dzieci otrzymują jakieś wyjaśnienia? Nie. Mamy tylko poczucie, że nauczyciele nareszcie postawili na swoim, wykorzystali swoją pozycję i okazję, by ograniczyć dzieciom możliwość zabaw, tylko dlatego, że według nich mogła ona prowadzić do niebezpiecznych wypadków. Brakuje refleksji, nie ma rozmowy o tym, co się wydarzyło. Jest odgórna decyzja i próba narzucenia dzieciom innych sposobów spędzania przerw.

Na szczęścia „kara” nie trwa wiecznie. Po jakimś czasie dzieci mogą wrócić, ale już tylko na Krawędź. Szybko jednak się okazuje, że dziecięca fantazja i potrzeba ruchu jest nieograniczona i nawet tam są w stanie wymyślić mnóstwo sposobów na zabawę. Co prawda nauczyciele nie odpuszczą i będę się starali postawić na swoim, ale o tym jak potoczy się dalej ta historia musicie przeczytać sami.
Wiem, że ta książka zachwyca wiele osób i doskonale to rozumiem. Spotkałam się także z głosami „o co tyle szumu?”, więc może ten post jest właśnie dla tych nieprzekonanych. To książka o dziecięcej kreatywności i wrodzonej potrzebie ruchu. O tym, że (wbrew temu co myślą dorośli) dzieciom wcale nie są potrzebne najdroższe zabawki czy najbardziej wyszukane place zabaw. Owszem, one są ciekawe, ale to nie znaczy, że jeśli ich nie ma to dzieci będą się nudzić lub coś stracą. One tylko potrzebują przestrzeni i same doskonale sobie zorganizują czas. Czy nie tak to właśnie wyglądało, gdy byliśmy mali? Trzepak, drzewo, krzaki, strumyk, wystające korzenie czy zwykła kałuża były miejscem naszych zabaw i wszyscy mieliśmy ogromną frajdę. Brudni i obdrapani, ale wybiegani, wybawieni i szczęśliwi. Dlaczego, więc uparcie chcemy tego zabraniać naszym dzieciom? Ktoś powie: „ale moje dziecko, jak nie ma huśtawek, to się nudzi”. Pewnie, że się nudzi. Bo jest nauczone, że wszystko ma zorganizowane i podane na tacy. Gdyby częściej siedziało na łące, w lesie czy w parku i bawiło kamieniami, patykami, źdźbłami trawy i błotem to byłoby to dla niego naturalne.
Od razu mówię, że to nie jest proste i wcale nie jest tak, że moje dzieci to w ogóle od placów zabaw trzymam z daleka. Absolutnie! Jestem zwyczajną mamą, która chętnie poczyta książkę, siedząc na ławce, podczas, gdy jej dzieci bawią się obok na bezpiecznym placu zabaw. Ale pamiętam też o tym, że to nie jest jedyne rozwiązanie. Kiedy jest okazja daje im się wybrudzić, powłazić do dołów, chować w krzakach i wspinać na skałki. Wracają wtedy z siniakami, strupami i w chmurze kurzu sypiącego się z włosów, ale za to z promiennymi uśmiechami.
Dla nieprzekonanych powiem także, że ta książka to zderzenie dwóch światów. Dzieci – z ich otwartością, potrzebą eksplorowania, poznawania, nauki przez zabawy, zaspakajania (nigdy się niekończącej) potrzeby ruchu. I dorosłych – z ich ograniczeniami, potrzebą kontrolowania, lękami o bezpieczeństwo podopiecznych, bagażem własnych doświadczeń i wspomnień o wypadkach z dzieciństwa oraz przekonaniem, że wiedzą lepiej. To opowieść o tym, że dzieci doskonale wiedzą, co jest dla nich dobre. Potrzebują mieć przestrzeń (fizyczną i psychiczną), by mogły się bawić, uczyć, doświadczać, gromadzić wspomnienia, doświadczenia (także te przykre), poznawać swoje możliwości i ograniczenia. I przecież gdzieś muszą zdobyć przynajmniej jedną bliznę, o której będę opowiadać nawet w dorosłym życiu.
Dlaczego to wszystko tak wygląda? Dlaczego nauczyciele tak bardzo starają się ograniczyć dzieci? Jestem nauczycielką i doskonale to rozumiem. To temat na osobne rozważania. Częściowo jest to lęk o bezpieczeństwo, odpowiedzialność, która na nauczycielach spoczywa, przepisy, kontrole i strach przed tym, co nas czeka jeśli faktycznie zdarzy się wypadek. Jeśli dziecko spadnie z drzewa, nikt nie będzie się zastanawiał ile korzyści miało dla niego, to że mógł tam wchodzić. Wtedy padnie tylko jedno pytanie: „kto mu na to pozwolił?”. Zostawiam ten temat, bo wiem, że tylko nauczyciele go zrozumieją. Zaznaczam go jednak po to, żebyście mieli tę myśl w głowie, gdy będziecie oceniać zachowanie Pani Ewy. Wszystko ma swoje drugie dno.
I jeszcze na koniec o ilustracjach. Uwielbiam kreskę Emmy Adbåge i pisałam już o tym przy recenzji Okropnego rysunku. Wszystko co tu się dzieje jest niesłychanie realistyczne. Nie ma cukierkowych kolorów, nie ma przerysowanych postaci, nie ma wyidealizowanego świata. Są dzieci, które pochłonięte zabawą, nie myślą o tym, czy coś tam im się przekrzywiło, zsunęło czy spadło. Są dorośli, którzy mają niezadowolone miny, bo tak się właśnie czują w tym momencie. Nie jest istotne, że to się może nie podobać. Istotne jest to, że tak wygląda rzeczywistość.
Jestem przekonana, że w tej historii można znaleźć jeszcze więcej. Każdy, kto po nią sięgnie, dostrzeże jeszcze coś, jeszcze jakiś wątek, nawiązanie. Inaczej odczytają ją dzieci, inaczej dorośli, ale wszyscy spędzą z nią miło czas.
Emma Adbåge, „Dołek”, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2020.










1 komentarz